top of page

Pożar Tomaszowa w 1918

Rynek w Tomaszowie w 1914 roku. Proszę zauważyć jak bardzo był zabudowany teren obecnego rynku, jednak większość tych budynków spłonęła w wielkim pożarze jaki miał miejsce 28 maja 1918 roku. Pożar wybuchł w budynku przy synagodze, i był wynikiem nieostrożnego pędzenia samogonki. W wyniku pożaru spłonęło około 200 domów, a ponad 2000 osób straciło dach nad głową. Kilka lat później na tym terenie powstają słynne hale z podcieniami...

Tekst z 16 czerwca 1918, zamieszczony w czasopiśmie „Praca”

Pożar Tomaszowa Lubelskiego.

Straszny pożar nawiedził powiatowe miasto Tomaszów Lubelski w Królestwie Polskiem, liczące obecnie przeszło 6 tysięcy mieszkańców i obrócił w perzynę prawie trzy czwarte miasta, rzucając na pastwę tułactwa i głodu kilka tysięcy mieszkańców. Pożar wybuchł około godziny 2-giej w nocy 28-go maja w drewnianym budynku, położonym niedaleko izraelickiej synagogi w najgęściej zabudowanej części miasta. Zaalarmowane wystrzałami szyldwacha, gwizdkami i trąbkami strażaków miasto bardzo powoli się budziło, przyzwyczajone do codziennych niemal alarmów, gdyż pożary w okolicznych wsiach są w ostatnich czasach zjawiskiem bardzo częstym. Pół godziny niemal upłynęło od wszczęcia się pożaru, zanim kilkunastu z zawiązanej niedawno straży ogniowej zabrało się do gaszenia ognia, Ale nie mając odpowiednich środków, na próżno usiłowali opanować rozszalały żywioł. Ogień rozszerzał się z niezmierną szybkością, znajdując łatwy żer w drewnianych i gęsto zabudowanych domach. Ledwo czasu starczyło na wynoszenie najpotrzebniejszych rzeczy z domów na ulice, które i tak wkrótce padły ofiarą ognia. Zanim sprowadzono 3 sikawki, już przeszło dziesięć domów stało w płomieniach. Teraz okazał się najzupełniejszy brak wody tak, że z kałuży nalewano błoto do beczek, które te zamulało sikawki, nie przepuszczając wody. Wschodzące słońce zastało już ćwierć miasta w ogniu, Na próżno coraz większe tłumy ludności pomagały w akcyi ratunkowej, oblewając domy wodą. Mokre dachy błyskawicznie wysychały, gdy ogień się do nich zbliżał i od samego żaru buchały od razu jasnym płomieniem. Nie pomogło chaotyczne burzenie domów, nie pomogły czary i lamenty rozpaczliwie. Pożar rozlewał się coraz szerzej, objął wielką murowaną bóżnicę i szkołę, w nieubłaganym pochodzie dotarł do rynku i po porządku niszczył wszystkie składy i sklepy, następnie zwrócił się na południe, pożerając murowane domy głównej ulicy Lwowskiej. Niedosyć na tem. No obszerny plac rynkowy, gdzie złożone były sprzęty mieszkańców, rzucał snop iskier i spalił to mienie. Nie mogły mu stawić zapory ni ulice szerokie, ni plac nawet, który na kilkaset kroków oddzielił ogień od dalszych budynków; zajęły się od iskier i domy, położone z drugiej strony rynku i ulicy Lwowskiej. Zdawało się, ze całe miasto, a z nim i piękny, stary modrzewiowy kościół parafialny spłonie. Ale na szczęście wiatr zmienił się w kierunku dużego placu niezabudowanego i to umożliwiło ratowanie reszty miasta. Po godz. 10-tej rano pożar przestał się rozszerzać, a tylko nadal przetrawiał to, co przedtem objął. Przez cały dzień i noc następną dogasały zgliszcza, owiewając pogorzelców gryzącym, gęstym dymem. Ogień powstał skutkiem nieostrożności w domu, gdzie tajemnie nocami pędzono spirytus. Że przybrał tak ogromne rozmiary, to winą tego jest głównie sposób budowania domów, które są prawie wyłącznie drewniane i nagromadzone gęsto przy sobie, Do utrudnienia akcyi ratunkowej przyczynił się ogromny brak studni w mieście i brak doświadczenia u świeżo zorganizowanej straży pożarnej ochotniczej. Miasto, które już wskutek wojny wiele ucierpiało od pożarów, przedstawia, dziś widok grozą przejmujący. Około 200 budynków zamieniło się w gruzy; szkielety kominów ciągną się dalekimi szeregami wzdłuż i wszerz, a pod niemi zwęglone szczątki domów i sprzętów. Kilka tysięcy mieszkańców, prawie wyłącznie Żydów, zostało bez dachu nad głową, w największej nędzy. Natychmiastowa! pomoc dla nieszczęśliwych pogorzelców konieczna.

 

"Obóz w Żulicach"

 

Jeńcy wojenni wzięci w pierwszych dniach

ataku na Rosję Sowiecką,

w okolicy Sokala. W książce

"Tomaszowskie za okupacji" J. Petera

znajdują się wspomnienia - K. Bednarczyka

ps. "Truteń"

- "Obóz w Żulicach". W tym opisie zawarta

jest ogólna historia

i ciężki los wielu żołnierzy sowieckich, którzy trafili

do niewoli niemieckiej... Jeszcze na długo przed atakiem kilkumorgowe pole w Żulicach otoczono drutami, a na rogach ustawiono wieżyczki wartownicze. Wykopano kilka rowów na latryny, a pole obsiano koniczyną i marchwią. Okoliczni chłopi byli pewni co się szykuje sadząc jednak ze z braku budynków będzie to raczej obóz przejściowy. Innego zdania był inż. Jabłoński (współwłaściciel majątku w Żulicach) który już poznał metody niemieckie, i co potwierdziły kolejne dni. Głównym pożywieniem była posiana marchew, później korzonki koniczyny, a nawet cała koniczyna...około 50% pojmanych stanowiła ludność cywilna. Przez pierwszy tydzień jeńcy nie otrzymali nic do jedzeni czy picia, przez co zmuszeni byli do własnoręcznego kopania dołów celem zebrania wody podskórnej. W obliczu ciężkich warunków postanowiono oddelegować ludzi do komendanta obozu... odpowiedz była taka, że przywiązano ich do słupów i czekano aż umrą z wycieńczenia. Dopiero po tygodniu, gdy już koniczyna i marchew została zjedzona, jeńcy otrzymali po dwa surowe ziemniaki na dzień, w następne dni wydawano już ziemianki z parnika. Po jakimś czasie obóz był już tak przepełniony, że większość ludzi zaczęto kierować na zachód. Gdy nadeszły jesienne chłody, ludzie zmuszeni byli kopać ziemianki, by skryć się od chłodnego wiatru. Ludność miejscowa jak mogła starała się przemycić żywność do obozu, ryzykując życie. Dopiero późną jesienią postawiono kilka prowizorycznych baraków, W tym czasie front był już daleko i obóz ulegał powolnej likwidacji. Tylko nieliczni docierali do Żulic jakich odsyłano natychmiast do Zamościa, jak się później okazało ci ostatni to byli 'ochotnicy" pod komendę Własowa lub inni "sprzedawczyki". W obozie pozostawiono tylko "sprzyjających komunizmowi", urzędników i Żydów. Na początku grudnia Niemcy wywieźli sporą cześć ludzi, a około sto osób pognali do lasu gdzie kazano im wykopać dol i w jakiś sposób bez strzału ich tam zamordowano. W obozie pozostali tylko Żydzi przeznaczeni do celu likwidacji obozu, którzy zmarli z głodu, zimna lub wycieńczenia, a gdy komuś udało się przezyć, został rozstrzelany... Fotografia z kolekcji Dobri Dobreva.

Porucznik Powstania Styczniowego Józef (Moszko) Grünseid, weteran Pułku Wysockiego biorący udział w akcjach przygranicznych także w Tomaszowie. Najbardziej znany ze swojego udzialu w walkach pod Radziwiłłowem (obecnie Ukraina), gdzie ratuje spory oddział powstańców z opresji. Odznaczony aż 4 złotymi medalami. Fotografie wykonano przy okazji nadawania statusu weterana w niepodległej Polsce w roku 1927. Grünseid urodził się w roku 1838 roku w Podkamieniu. Jego ojciec Ascher był ortodoksyjnym Żydem, prowadzącym piekarnie. Moszko był znanym talmudystą (co okaże się bardzo ważne w jego życiu), a z zawodu malarzem- lakiernikiem. Już w wieku 18 lat został mężem zaufania u hrabiego Cetnera właściciela Podkamienia. Center nie czynił zadniej decyzji finansowej bez konsultacji z Grünseidem i zabierał go na wszystkie ważniejsze spotkania, gdzie po wysłuchaniu Moszko wyrażał opinie, która w praktyce była wiążąca, sytuacji nie mogli zmienić nawet synowie Cetnera. Jak ważną osobą był młody Moszko niech świadczy fakt ze w roku 1860 gdy Moszko bierze ślub z córką rymarza Winklera, na ślub zjeżdżają nie tylko okoliczni Żydzi, ale i okoliczna szlachta. Sam hrabia Cetner po zatańczeniu ze wszystkimi " micwetencel" podszedł i wręczył młodym 50 złotych dukatów. Jeszcze w okresie przygotowana do powstania, gdy w pałacu Cetnera odbywał się tajny zjazd konfederacji powstańców, stary Cetner wprowadził brudnego od farb Moszka. Wszyscy zdziwieni .postawą hrabiego próbowali protestować, jednak Cetner skomentował sprawę ucinając wszelkie spekulacje. "To jest Żydek który będzie nam pomagał. Można się na niego zdać, on jest naszym przyjacielem i jest gotowa oddać życie za niepodległość Polski. Nie kto inny a on radził by zorganizować konfederacje i wspierać naszych braci..." Po całym wystąpieniu Cetnera do Moszko podszedł pułkownik Langewicz, uścisnął go, a następnie odebrał przysięgę. Od tego czasu Moszko podlegał bezpośrednio Langewiczowi. Po wybuchu powstania w podkamienieckim pałacu utworzono sztab generalny a Moszko wysłano w pobliże granicy zaboru rosyjskiego, by działał tam jako kurier, zlecano jemu najbardziej odpowiedzialne zadania. Wziął Moszko wysmarowane farba szaty, wiadro z farba, drabinę i kręcąc się po przygranicznych miejscowościach przenosił tajne dokumenty i pieniądze. Gdy nabrał orientacji, brał ze sobą wódkę, którą poił rosyjskich żołnierzy wyciągając od nich informacje. pewnego razu wydało się to podejrzane jednemu dowódcy i kazał Moszko aresztować za to ze nie pil z żołnierzami, jednak każąc dostarczyć go do sztabu, niefortunnie wybrał żołnierza którego Moszko bez problemu skusił na wstąpieniu na jednego do szynku... Moszkowi udało się z łatwością zbiec, niestety jako kurier jest już spalony. Spektakularnych akcji oraz ucieczek z niewoli Moszko miał kilka a wszystkie spisał ksiądz Aleksij

Melnik z Podkamienia, niestety nie określając miejsca wydarzeń, a tylko z innych dokumentów wiadomo ze chodzi także o Tomaszów. Po upadku powstania i śmierci Cetnera, o czynach Józefa Moszko Grünseida zapomniano a Moszko wraca do zawodu malarza. Dopiero w roku 1918 w Podkamienieckim pałacu odbył się zjazd Sokoła, jedną z podjętych akcji było upamiętnienie miejscowych powstańców. W miejscowym klasztorze odnaleziono księgę księdza Melnika z zapiskami. Wielkie musiało być zdziwienie gdy okazało się ze jeden z bohaterów 80 letni Moszko nadal żyje, zaproszono wiec go Zjazd robiąc mu owacje na stojąco. Sprawa została nagłośniona, a staremu Grünseidowi kilka lat później przyznano rentę. 26 czerwca 1928 roku, po drobnym wypadku 90 letni już Józef Moszko Grünseida umiera we Lwowie. Kilka dni później w czwarte odbył się pogrzeb ostatniego żydowskiego powstańca z Małopolski, niespotykany dotąd tłum ludzi żegnał Moszko, do trumny włożono cztery złote medale, a na trumnie położono hełm wojskowy. w pełnym rynsztunku przemaszerował oddział wojska pod dowództwem pułkownika Gruzińskiego. Za nimi kolumna ortodoksów, następnie weterani powstania w mundurach i wyżsi oficerowie,między którymi maszeruje pułkownik Aron Ajzik, wnuk porucznika Józefa (Moszko) Grünseida. Następnie orkiestra wojsko która jednak żegnała bohatera w ciszy. Oprowadzenie obywa się po głównych ulicach Lwowa, a ciało zostało złożone na cmentarzu Janowskim gdzie przeznaczono miejsce na grób honorowy wielkości ośmiu parceli. Całość kosztów pogrzebu pokryło Ministerstwo Obrony.

Gazeta Lwowska. 1938, nr 173

Przedstawiona karykatura po adresem generał premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego obecnie jest juz dla nielicznych zrozumiała, jednak w okresie międzywojennym generał Składkowski zapoczątkował akcje o której było głośno także u nas, a które realnie zmieniły oblicze polskiej wsi.  Finałem akcji było nadanie honorowego obywatelstwa Rawy Ruskiej dla generała premiera Składkowskiego. Pan premier zasłynął z kilku ciekawych ustaw, jedna z nich dotyczyła toalet.  Aby lud nie załatwiał się za stodołą, pan generał zarządził ogólnopolską akcję budowania drewnianych klozetek, akcja w samym sobie była bardzo szczytna, jednak już zaangażowanie Składkowskiego dało prasie i ludziom sporo pola do komentowania. A pan general pisał do wojewodów-  „Ubikacje powinny drogą częstego szorowania sedesów i podłogi, wentylowania i odkażania być stale utrzymane w stanie używalności i nie zatruwać powietrza naokoło”. Pan Składkowski osobiście jeździł i pilnował by wszystko było należycie przestrzegane, jak pisała  żona Pawła Sapiehy (juniora)  z Siedlisk- ‘Pan premier nie miał zbyt wiele do kontrolowania, ponieważ chłopi  i tak woleli sprawę załatwić po staremu”.  Inny gospodarz, zapytany o powód zamknięcia „sławojki”, skonfundowany odpowiedział: „Dzieciakom w szkołach poprzewracali we łbie i nie chcą już chodzić za stodołę ino srają w wychodku. A tu musi być czysto dla komisyi”.  Innym pomysłem pana premiera był pomysł na „poprawę szarego wizerunku wsi” poprzez malowanie płotów,  wściekali się chłopi na niepotrzebne wydatki i bezsensowną prace, ale malowali ponieważ w niektórych gminach do wykonania zalecenia przyłożono się z istnie urzędową przykładnością, tak i działo się w Rawie. Paweł Sapieha właściciel majątku w Siedliskach, oraz właściciel wielu nieruchomości w Rawie, przy jednej z nich postawił śliczny nowy drewniany płot, a trzeba powiedzieć ze w tym okresie był już skonfliktowany z burmistrzem. Pan burmistrz przeczekał aż minie wyznaczony termin i na drugi dzień wysłał swoją ekipę która zmienia płot w stertę desek. Trzeba zaznaczyć że Sapieha był człowiekiem wpływowym, a taki czyn nadszarpnął jego wizerunek, co doprowadziło do zaostrzenia konfliktu. Dla poparcia swoich racji Rawa nadaje premierowi tytuł honorowego obywatela Rawy Ruskiej za działania na rzecz podniesienia czystości i estetyki miast i osiedli. Po wojnie krążył żart, iż jedynym rządowym politykiem z prawdziwego zdarzenia był premier Sławoj-Składkowski; miał poczucie rzeczywistości - kazał malować płoty i stawiać klozety na podwórkach, wiedząc, że w Polsce nic lepszego zrobić się nie da… a nam pozostały czasem i obecnie  używane słynne sławojki, gdzie zmienił się tylko rodzaj papieru… dodam że  czasem złośliwie zmieniano jedną z liter drugiego imienia premiera z „ł” na „r”… w samym sobie ciężko wyobrazić sobie okres PRLu bez nich, a nierzadko sławojki stały się bohaterem fotograficznych sesji…  

Pierwsze krajowe samojazdy (takie pierwsze autobusy) wykonane specjalnie na trasę Trawniki- Krasnystaw- Tomaszów. 

W roku 1904 wykonano pierwsze polskie samojazdy (odpowiedniki autobusów), specjalnie do obsługi trasy pomiędzy Trawnikami-Krasnystawem i Tomaszowem. Pozostałą cześć tekstu przytoczymy za 'Tygodnikiem Illustrowanym z 1904r...'PIERWSZE SAMOJAZDY KRAJOWE. Nader szybko rozwijający się przemysł samojazdowy za granicą pobudził i naszych pracowników na tem polu do próbowania sił swoich. Zrobiono próbę, i próba udała się nadspodziewanie pomyślnie. Załączony rysunek wyobraża właśnie dwa okazy przemysłu samojazdowego, wykonane na zamówienie pp. Janowskiego i Dyszyńskiego, dzierżawców konumikacyi samojazdowej pomiędzy Trawnikami a Krasnym Stawem i Tomaszowem Lubelskim, w fabryce powozów p. Starzyńskiego, przez pp. mech. Wincentego Schindlera i inż. elektrotechnika Henryka Brzeskiego. Oczywiście motory (fabr. Muttela), dotychczas w kraju nie wyrabiane, oraz niektóre inne części składowe machin z tych samych powodów— musiały być sprowadzone z zagranicy. Samojazdy-omnibusy, mieszczące razem z palaczem po 8 osób, rozporządzają siłą 10 12 koni parowych i robią średnio do 20 wiorst na godzinę. Szybkość to, jak na machiny omnibusowe, dość znaczna. Czynione próby dały wynik zupełnie zadowalający; niosą one lekko (na gumach pełnych), równo i działają sprawnie, a kosztują blisko o połowę taniej od zagranicznych. Wysiane na miejsce przeznaczenia, do Lublina, całą drogę odbyły nadspodziewanie pomyślnie, robiąc miejscami do 35 wiorst na godzinę, i pomimo dość długiej i forsownej drogi machiny przyszły w stanic doskonałym. Krążenie ich prawidłowe rozpocznie się niebawem."

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prezentujemy list Jana Sobieskiego (przepisany w 1860 roku), pisany w czasie postoju nocą w Hrebennem. Sobieski, jeszcze jako marszałek i hetman, po przebytej ciężkiej chorobie, której nabawił się w czasie walk z kozakami i Tatarami, jeszcze nie w pełni zdrów, jednak mocno stęskniony, rusza na spotkanie swojej żony powracającej z Paryża. 14 grudnia 1671 r. dociera do Hrebennego, gdzie pisze właśnie prezentowany list. Wiadomo, że listy Sobieskiego do żony były niezwykłe, pełne miłości, namiętności, ale autor powierzał jej także swoje największe myśli, sekrety czy bóle... W jego listach można przeczytać o stoczonych bitwach, potyczkach, a nawet o tym, co jadł...źródło 'Listy Jana III Sobieskiego" zapis Konstantego Świdzińskiego z 1860 roku.


Róża Zenoch, to odważna dziewczyna, która przez 12 dni nosiła wodę i jedzenie walczącym żołnierzom. Jej sprawa odbiła się szerokim echem, gdy podczas jednego z ostrzałów straciła stopę, a jej sprawą zajęła się sama cesarzowa... I tak „Czas”, nr 449 z 20.09.1914 donosi w notatce o tytule „Dwunastoletnia bohaterka.”

'Wczoraj jeden z oficerów kancelarii gabinetowej cesarza zjawił się w szpitalu powszechnym, by na polecenie cesarza zapytać się o zdrowie umieszczonej na klinice 12-letniej Róży Zenoch, która trafioną została szrapnelem w chwili, gdy w swem miejscu zamieszkania nosiła rannym jedzenie. 
Arcyksiężna Izabella była również w szpitalu, pocieszała dziecko i obdarowała je, przyobiecując, że postara się, by o nią w przyszłości się troszczono.”

i dalej

„Do profesora Hochenegga, na którego klinice leży ranna Róża Zenoch, nadeszło pismo jeneralnego adiutanta cesarskiego hr. Paara, donoszące, że cesarz ofiarowuje rannej złoty naszyjnik z wisiorkiem w brylantach, a jej matce 1000 kor. Równocześnie zawiadamia, że koszt sprawienia sztucznej nogi, ponieważ rannej musiano amputować nogę, będą przez cesarza pokryte.”

W „Volkszeitung” z tego samego dnia jest krótki tekst pt. „Trzynastoletnia Samarytanka”, a w nim m.in. zacytowane pismo Eduarda Paara, z którego można się dowiedzieć, że Rosa Zenoch została ranna pod Rawą Ruską i jej lewa noga musiała być amputowana powyżej kostki. Matka Rosy, Anastasia Zenoch otrzymała 1000 koron na pielęgnację córki, natomiast proteza ma być opłacona z prywatnych funduszy cesarza. Z bliżej nieznanych powodów ranna ma w tej części tekstu na imię Anna.

Z kolei w „Wiener Bilder” z 27 września można doczytać się kolejnych informacji: pochodzi z ubogiej rodziny ze wsi koło Rawy Ruskiej, ma troje rodzeństwa – 6 letniego brata, 18 letnią siostrę i dorosłego brata (na wojnie). Na ofiarowanym przez cesarza wisiorku jest jego monogram. Rosa Zenoch stała się bohaterką wielu artykułów prasowych i wydań pocztówkowych. W komentarzu kilka innych fotografii i pocztówek... Otrzymaliśmy informacje od Pana Andrzeja Dumicza- Rosa do 1943 r. mieszkała w obecnie juz nieistniejącej miejscowości Kremjanke (k. Magierowa za Rawą), a następnie przeniosła się w okolice Wrocławia gdzie zmarła. W Magierowie jest pochowana mama Rosy.

                                                        List Teresy Markowskiej Lipskiej, z prośbą o ułaskawienie

Z listu Teresy Lipskiej wysuwają się bardzo ciekawe wnioski, jak widać podani w Galicji nie zawsze byli bez szans w konflikcie z właścicielami ziemskim. Widoczne jest tez pokrętne tłumaczenie Lipskiej, ktora to prawdopodobnie chciała wykorzystać nowo obranego cesarza Austrii i zagrała na litość. Niestety nie otrzymaliśmy zgody na publikacje oryginalnego listu, a szkoda.

List przytaczam w całości starając zachować się oryginalną pisownie.

     

                                                                                 Najjaśniejszy Panie

Dekretem Najwyższego Majestatu Waszej Cesarsko Królewsko Mości, skarana za uciemiężenie Poddanych Cyrkułu Żółkiewskiego we wsi Bełżcu, zastających wieżą y  grzywnami idę   drogą łaski  do Waszej Cesarsko Królewsko Mości Pana Nayłaskawszego żebrząc, albo darowania wyznaczonej kary albo oney że  przynajmniej zmniejszenia dla przyczyn następujących.  

Okazują akta ku sprawie iż to nie ja lecz moy służący, po mimo mojej woli y dyspozycji   te uciążliwość podanym czynił.

Iż ja zostając w starości Lat, nie wytrzymam tak wielką naznaczoną mi kare.

Iż moy mąż od poczęcia Sił naprzód Rzeczypospolitej Polskiej potem Waszey  Cesarsko Królewsko Mości, do zgonu życia jako ? Trybunalski w Galicji służył wiec przez wzgląd na jego zasługi ja o ulgę kary zebrze.   

 Iż ja juz dość skarana jestem y woli Majestatu Waszego już zadość uczyniła  sie gdy po Królestwie Galicji Lodomerii rozniosło sie iż ja skarana zostanę.

Oto zebrze na zawsze Waszej Cesarsko Królewsko Mości

  Najwierniejsza Poddanka

Teresa z Markowskich Lipska

 

Dnia 2 lutego 1781 z Bełżca

(potwierdzono odbiór) 13 febr 1781

Na podstawie listu znajdującego sie w dokumentach 'Różne papiery administracyjne Galicji" fond 144,  znajdującej sie w Lwowskiej Naukowej Bibliotece im. W.Stefanyuka NAN Ukrainy.

Opracował Ryszard Gawryś

tekst w calosci można pobrac tutaj

 

Krótka historia pradziejów obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.

 

Krótka historia pradziejów obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Największą zaś ozdobą, chwałą dla Bełza jest pobozne, a pewne podanie, ze obraz Matki Najśw., który obecnie w Częstochowie pozostaje, przedtem na Zameczku belzkim 580 lat przebywał. W Częstochowie, na murze kaplicy wyryty jest napis :

Lat 300 w Jeruzalem, 500 w Carogrodzie, Słynęłam władzą wszelką na ziemi i wodzie; 500 na bełzkim zamku byłam straznikową, 5-te 100 Jasna Góra czci mnie za królową. 

 

Wszyscy, co tylko pisali o tym cudownym obrazie,jednogłośnie utrzymują, że to jest dzieło św. Łukasza

Ewangelisty, który na prośbę pobożnych dziewic, pod opieką Maryi Panny w czystości Żyjących, wymalował obraz na stole cyprysowym, roboty św. Józefa, i samego Pana Jezusa, który przy robocie stołu tego św. Józefowi pomagał. Obraz malowany za Życia Najsw. Maryi Panny jest najwiernięjszem

Jej Przenajświętszej osoby odbiciem.  Stolik robiony w Nazarecie, a obraz malowany w

Jeruzalem, gdzie przez trzy pierwsze wieki przebywał.-Następnie św. Helena, matka cesarza Konstantyna W.

przewiozła go do Carogrodu, gdzie w skarbcu cesarskim a jak inni twierdzą w kaplicy pałacowej przez 5 wieków

pozostawał. Z Carogrodu miał się dostać do Niemiec, darowany przez cesarza Nicefora Karolowi Wielkiemu wraz z innemi relikwiami, a od Karola Wielkiego miał go otrzymać książę halicki Leon i na bełzkim zamku umieścić.

Wedle ruskich pisarzy, obraz ten przywiozła do Kijowa Anna, siostra cesarzy : Bazylego i Konstantego, poślubiona

Włodzimierzowi wielkiemu księciu Kijowskiemu, a z Kijowa

zabrał go książę Leon do Bełza.

Inni utrzymują, że przynieśli go do Kijowa św. Cyryl i

Metody - to znów, że otrzymała go św. Parascewia,

księżniczka połocka (mniszka) od cesarza greckiego Manuela

i że z Połocka zabrał go książę Leon do Bełza ; aNnajprawdopodobniej cesarze wschodni, wydając swe siostry lub córki za książąt ruskich, obraz ten w posagu przekazać im mogli. 

Dalej mówi podanie, że książę Opolski Władysław, niewidząc w Bełzie dość bezpieczeństwa dla cudownego obrazuz powodu częstych tatarskich napadów, przeniósł go r. 1382 do Częstochowy, w Bełzie kopię jego zostawiwszy - tę - którapo dziś dzień w kościółku na Zameczku się znajduje.Opracowanie pochodzi z wydania-

NA PAMIĄTKĘ

50-LETNIEGO JUBILEUSZU

KAPŁAŃSKIEGO

Ks. Marcelego Chmury

Proboszcza w Bełzie

1913

bottom of page