top of page
001.jpg

Generał Bernard Mond wraz ze sztabem 6 DP przed kapitulacją (20.09.1939), prawdopodobnie gdzies w lasach werchrackich. 6 Dywizja Piechoty pod dowództwem gen. Bernarda Monda wchodziła w skład Armii Kraków. 18 września jednostki te były rozlokowane na pograniczu powiatów tomaszowskiego i lubaczowskiego. Opisał to swego czasu Leszek Siemion w książce "Kapitulacji nie będzie", szarpana uderzeniami bardziej zaczepnymi została rozproszona po szerokim terenie obydwu powiatów, czołowa część Armii Kraków. Gen. Mond miał poprowadzić żołnierzy 6. DP w kierunku Rawy Ruskiej, gdzie według informacji miało czekać zaopatrzenie dla dywizji. 17 września niektóre jego pułki wraz z dowództwem dywizji dotarły do Suśca, gdzie leśniczy Pożerski (jak się okazało bliski krewny polskiego generała) przygotował posiłek. Biesiadowanie przerwał alarm, pod lasem pojawiły się 2 auta z Niemcami, do ataku na czele swej kompani ruszył natychmiast Lasoń, Niemcy nie podjęli walki, tylko ruszyli do ucieczki. Grupa "Boruty" postanawia ruszyć do do natarcia jej 12 pułk zajmuje Paary bez walki, jednak na rozwidleniu dróg na Podlesinę i Narol- wieś, okopana jest silna czata niemiecka, bataliony 12 pułku podejmują atak, jednak po silnych stratach wycofują się, jako pierwszy ginie podporucznik Kuncewicz. Próba oskrzydlenia Niemców, przez 48 batalion także kończy się fiaskiem. Ginie podporucznik Szubert, dowódca czołowej kompani, a uziemieni pod silnym ostrzałem żołnierze nie potrafią się nawet wycofać, o ataku z braku amunicji nie mówiąc. Generał Mond postanawia ze nie będzie wykrwawiał oddziałów w tej walce i postanawia obejście lasami, gdzie Niemcy jeszcze bali się zapuszczać i uderzyć na Narol. Bataliony pod dowództwem podpułkownika Warty 18 września z rana szybkim marszem docierają do Krupca, gdzie stacjonuje czata niemieckiej 45 dywizji. Po zdecydowanym ataku w ciągu kwadransa spora część Krupca jest w rękach polskich, przy okazji biorąc jeńców i uzupełniając zapasy zdobyczami. Podpułkownik Wart rozkazuje natychmiastowy atak na Narol. Zaskoczeni Niemcy w panice uciekają jedni w kierunku pałacu, inni na Lipsko. Na czele w piżamie miał uciekać sam niemiecki generał Materna, dowódca 45 dywizji. Podpułkownik Wart z miejsca wydaje rozkaz ataku na Lipsko, gdzie dochodzi do walki wręcz. Po krótkiej walce Lipsko jest wolne. Siły pozostawione w Narolu były zbyt słabe do najmniejszej obrony, jednak spanikowani Niemcy nawet nie myśleli o ataku. Przed północą polskie wojska w Narolu i Lipsku otrzymały spore wsparcie przez dochodzące kolejne jednostki. Na ten czas bitwa o Narol została wygrana. Nowe rozkazy to: grupa forteczna 6 dywizji, z dowódcą pułkownikiem Kluczyńskim rusza na Bełżec, grupa z generałem Borutom rusza na Maziły i Chyże. W poblizu wzgórza 330, przy drodze pomiędzy Maziłami a Rabinówką dochodzi do walk z ulokowanymi tam Niemcami. W pewnym okresie Polacy zajmują nawet część Maził, jednak dochodzi do walki w której ginie przychodzący ze wsparciem pułkowniki Kluczyński.. Ginie wielu naszych żołnierzy już w samej walce, dodatkowo Niemcy rozpoczęli ostrzał artyleryjski który nie tylko dobija znajdujące się tam jednostki, ale i znajdujące na tyłach wojsko dopada panika, a jej spora część niknie w nocnym lesie, pozostawiając bron i zaopatrzenie. Część 73 pułku pod majorem Witkowskim zajmuje już część Bełżca, gdy nagle z pośród zabudowań wysunął się czołg i Niemcy rozpoczęli ostrzał, Witkowski zdążył tylko krzyknąć do ataku i padł rażony, a wraz z nim część oficerów będących na czele. Batalion pomimo tak poważnej straty atakuje, niszczy czołg i niemiecką placówkę, wschodnia część Bełżca jest nasza. Radość trwała krótko chwile później do uszu żołnierzy dobiegł warkot niemieckich czołgów, możliwość była tylko jedna decyzja, odwrót. Prawie w tym samy okresie toczą się walki w innych miejscach, pułkownik Rowecki pod Tomaszowem, a główne siły katowickiej dywizji mijały właśnie Podklasztor. W pewnym momencie rozstawiono nawet polską artylerię, która dostała rozkaz wystrzelania wszystkich zapasów amunicji i utorowania sobie drogi. Problem jednak okazał się błahy, noc i brak jakiekolwiek mapy nie pozwalał na jakąkolwiek skuteczność. Dowództwo jednak dało rozkaz jasny, strzelać. Jak się okazało ostrzelano Rogoźno i okolice. Pułkownik Rowecki był tak wściekły ze osobiscie pojechał z protestem do dowódcy frontu. Po nawale artylerii Niemcy spodziewali się ataku i skutecznie przygotowali obronę, pułkownik Rowecki mimo przeciwności atakuje, rozpoczyna walkę o Tomaszów, zajęta zostaje Siwa Dolina i zdobyte dwie niemieckie linie oporu, trzecia ucieka. Do ataku ruszają nasze czołgi TKSy i Vickersy, artyleria już skutecznie strzela po Niemcach na przedmieściu Tomaszowa, jednak przy okazji zostały spalone polskie stanowiska ciężkiej broni, które natychmiast ostrzeliwują Niemcy. Zniszczone zostaje wiekszosc naszych stanowisk i czołgów. Nowy rozkaz- odwrót na Ulów. Walki z podobnym skutkiem prowadzone były w całym regionie. Wykrwawiało to w szybkim tempie Armie "Kraków". Mond w tym czasie mija Monastyr i melduje ze idzie na Rawę, jak się okazuje pozostała część Armii jest już w kotle. Żołnierze a nawet najwyżsi dowódcy jak generał Boruta-Spiechowicz, przebierają się w ciuch cywilne i ratują ucieczką. Sytuacja wygląda źle. Oderwana 6 DP zajmuje Werchratę, ale w obecnej sytuacji dalsze natarcie zostało przez Niemców zatrzymane. Mond wycofuje wojska na Brusno, jednak dobrze znane Niemcom ruchy 6 DP pozwalają przeprowadzić skuteczny ostrzał. Po ostrzale pojawia się niemiecki parlamentariusz z propozycją kapitulacji (w innych źródłach podawany jest las między Podemszczyzną, Chotylubiem a Nowym Siołem). Mond wzywa naradę, na 28 oficerów, 22 oficerów zagłosowało za kapitulacją. W nocy z 19 na 20 września po naradzie w pobliżu Zielonego podjęto także decyzje dla całej Armii "Kraków", którą ogłosił gen. Piskor. O 22.00 19 września powiadomić Niemców drogą radiową, że jego oddziały zaprzestaną walki o 2 w nocy 20 września (do tej godziny kazał wystrzelać amunicje i zniszczyć bron). Wtedy szef sztabu zapytał kto będzie negocjował warunki kapitulacji. Piskorski odpowiada- Nikogo. Kapitulacji nie będzie. Oddajemy bron, maszerujemy do niewoli. Kto chce niech się ratuje na własną rękę. Wszystkim oficerom dziękuje za spełniony obowiązek wobec Ojczyzny. Miejmy nadzieje ze to jeszcze nie koniec wojny... Foto- http://muzeum.powiat-tomaszowski.com.pl/pl/Strona,Archiwum_fotograficzne,18.html

Historia Bazylego Chmielewskiego 

 

Nazywam się Bazyli Chmielewski,syn Bazylego i Janiny z domu Onyszkiewicz,

urodzony 13 stycznia 1913 roku w Rawie Ruskiej (woj. lwowskie,obecnie Ukraina). Mieszkałem tam do wybuchu drugiej wojny światowej. Ojciec moj był mistrzem zduńskim, matka krawcową,pochodziła ze wsi Lubycza Królewska. Nauczyłem się zawodu kaflarskiego od ojca, ale u niego nie pracowałem. Pracowałem na terenie całego województwa lwowskiego i rzeszowskiego, między innymi w Skarżysku-Kamiennej, w Sarnach, gdzie tylko była praca. Byłem kawalerem. Rodzice moi zmarli, ojciec w 1931 roku, a matka w 1933. Na moim wyłącznym utrzymaniu zostało dwoje młodszego rodzeństwa, 10-letnia siostra Jarosława, którą oddałem na wychowanie do Zakładu Sierot w Hnizdyczowie– Kochawinie, zaś brat moj Mikołaj pozostał

przy mnie aż do wojny. Cały okres wojny spędziłem w Tomaszowie [Lubelskim] i Rawie

Ruskiej. Nie będę skromny, solidnie wykonywałem swoją pracę, mogłem udzielać gwarancji na 10 lat za wykonaną pracę, a poza tym dewizą moją była estetyka i dokładność, przez co zawsze dłużej trwała moja praca, ale zyskiwałem na renomie, tak że po okresie zimowym stale miałem pracę. [Choć] przed wojną było bezrobocie, miałem pracę prawie cały rok. Miesiąc przed wojną pracowałem w Tomaszowie Lubelskim, gdzie zastała mnie wojna. Do Rawy Ruskiej nie chciałem już wracać, ponieważ był to już teren zajęty przez wojska sowieckie. Od Tomaszowa Lubelskiego granica przebiegała w odległości około 8 kilometrów. W miejscowości Bełżec był obóz zagłady Żydów, których dowożono pociągami od strony północnej – od Lublina i od Zamościa. Obóz ten został zlikwidowany prawdopodobnie w 1943 roku. Znajdujących się tam Żydów rozstrzeliwano lub gazowano, po czym zwłoki palono w krematorium, zaś w końcowej fazie rozstrzeliwano nad wykopanymi rowami, następnie oblewano benzyną, po czym palono. Można sobie wyobrazić potworność i wielkość tej akcji ludobójstwa, bowiem jeśli wiał wiatr z południa, to fetor i smród ze spalonych ciał czuć było w Tomaszowie Lubelskim. Nie wiem, czy dokładnie przedstawiłem sposób niszczenia Żydów w Bełżcu, ale to właściwie nie ma większego znaczenia, w jaki sposób oprawcy hitlerowscy mordowali swe ofiary. Stosowali wiele sposobów i metod. Cały świat wie o tym, iż tak było. Wracając do mego pobytu w Tomaszowie Lubelskim, przebywałem i mieszkałem [tam] na stałe do lipca 1941 roku, to jest do czasu inwazji Niemców na ZSRR. Jednakże zanim zadomowiłem się w Tomaszowie [Lubelskim] na dobre i zanim szczegółowo ustalono przebieg pasa granicznego między Niemcami a Związkiem Sowieckim, ludzie, których nowo powstała granica miała rozdzielić,jeszcze kilka dni wędrowali tam i z powrotem, załatwiając przeróżne sprawy rodzinne i nie tylko, gdyż rozpoczęła się wędrówka handlarzy. Okres tej wędrówki trwał kilka dni, z tym że ochrona granicy, zwłaszcza ze strony sowieckiej, codziennie coraz bardziej się uszczelniała. Ja zaś szykowałem się do pozostania na okres wojenny w Tomaszowie Lubelskim. Dlatego też, z konieczności, wybrałem się do Rawy Ruskiej, aby przynieść pozostawione tam najpilniejsze rzeczy, jak bielizna, pościel, ubrania. Niestety nie miałem szczęścia przejść spokojnie przez granicę, gdyż na pasie granicznym zauważyli mnie Niemcy i posypały się strzały w moim kierunku. Kule przeraźliwie gwizdały mi koło uszu. Chyba opatrzność boska czuwała nade mną. Na szczęście konfiguracja terenu umożliwiała mi przeleżenie w zagłębieniu przez kilkadziesiąt minut. Ponieważ było to pod wieczór, gdyż tylko w takiej porze dnia można było najbezpieczniej przejść granicę, w krótkim czasie znalazłem się na stronie sowieckiej. W pewnej chwili wpadłem w ręce żołnierzy sowieckich. Było to w jakiejś wiosce. Poza mną było tam już wiele osób. Ulokowano nas w dużym pomieszczeniu, chyba to była remiza strażacka. Raz po raz przybywali tam nowi lokatorzy, tak że do rana sala była pełna ludzi. Późnym rankiem rozpoczęło się przesłuchiwanie, kto za czym i dokąd, po co i tak dalej, aż do znudzenia. Prawie wszyscy tłumaczyli, że idą kupić naftę, na co Sowieci odpowiadali gremialnie: „Nechaj wam Gitler [Hitler] da”. Ja natomiast, mając dowód osobisty wystawiony przez magistrat z Rawy Ruskiej, tłumaczyłem się krotko, że wracam do domu, gdyż wojna zastała mnie w centralnej Polsce i teraz pospiesznie wracam do rodziny, zanim zamkną granicę. I to wystarczyło w zupełności. Przepuszczono mnie bez przeszkód, innych natomiast wracano. Od granicy do domu, to jest do Rawy Ruskiej, miałem jeszcze około 25 kilometrów. Jakoś dobrnąłem szczęśliwie. W Rawie Ruskiej pobyłem kilka dni i pospiesznie udałem się w drogę powrotną do Tomaszowa Lubelskiego. W trakcie powrotu trzeba było zachować wyjątkową ostrożność i iść bocznymi drogami, aby broń Boże nie rzucać się w oczy ludziom nie tylko mundurowym, ale też wiejskim, zwłaszcza chłopom, którzy byli bardzo służalczy wobec nowej władzy sowieckiej i bardzo chętnie donosili, jeśli wśród nich pojawił się ktoś obcy. Poza tym mieli tak nakazane przez nową władzę. Każdy obcy był podejrzany o szpiegostwo. Trzeba też wyjaśnić, że tamtejsza ludność wiejska składała się głownie z Ukraińców i była bardzo źle traktowana przez polskie urzędy. Bywały przypadki, że skrajnie prawicowe organizacje polskie, takie jak Strzelec, palili Ukraińcom nawet

cerkwie i często niszczyli, co popadło. Na każdym kroku i przy każdej okazji widoczne było poniżenie tej grupy narodowej. Za to upokorzenie i hańbiące traktowanie ludności ukraińskiej przez Polaków zapłaciły rodziny polskie mieszkające we wsiach ukraińskich, w czasie przemieszczania się na skutek działań wojennych, a nawet już w okresie okupacji na stronie niemieckiej. Wiele rodzin polskich było napadanych i bestialsko mordowanych, kobietom obcinano piersi, wydłubywano oczy, ciężarnym kobietom rozpruwano brzuchy. Nie mówię, co

stosowano mężczyznom, gama tortur była bardzo bogata. Napadano na rodziny mieszane. Jeżeli mąż był Polakiem, to on ginął, jeżeli żoną [była] Polka, to ją mordowano, lub obydwoje z całą rodziną, dziećmi [ginęli]. Napady urządzały rożne grupy, zwłaszcza organizacje skrajnie nacjonalistyczne UPA [Ukraińska Powstańcza Armia], którą oficjalnie Niemcy tolerowali i popierali. Palono na wioskach domy polskie. Był to wet za wet, gdyż niegdyś polskie wojsko paliło wsie ukraińskie w ramach tak zwanej pacyfikacji w województwach stanisławowskim i lwowskim. A więc, aby ocalić życie, Polacy ze wsi zaczęli uciekać do najbliższego miasta, gdyż tu było bezpieczniej. Na uwagę zasługuje fakt, że po stronie niemieckiej takich gwałtów i rozliczeń narodowościowych nie było, oczywiście poza indywidualnymi przypadkami

raczej w celach rabunkowych czy grabieży. Na stronie sowieckiej byli zresztą prawie sami Ukraińcy. Nie powstała tu żadna organizacja polityczna. Tak więc dla mnie stworzyły się lepsze warunki do zamieszkania w Tomaszowie Lubelskim, dlatego pewnego dnia prawie pod wieczór wybrałem się, idąc po bezdrożach, aby nocą przejść przez granicę. [Starałem się] uniknąć spotkania z ludźmi. Po pierwsze mogli obrabować człowieka do koszuli, a po drugie można było wpaść w ręce sowieckie i za ucieczkę z „Raju Sowieckiego” można było trafić na Syberię. W Tomaszowie Lubelskim zajmowałem się budową pieców kaflowych i robotami budowlanymi w powiecie, przeważnie dla instytucji i urzędów niemieckich.

Tak to trwało do czerwca 1941 roku. W krótkim czasie przed czerwcem, na krotko przed rozpoczęciem ofensywy niemieckiej na Sowiety, siłą zatrudniono mnie w Dęblinie na lotnisku, gdzie budowaliśmy nowe i poszerzaliśmy stare pola startowe dla samolotów. Z chwilą ruszenia Niemców na ZSRR skończyła się ta robota. Była to bardzo ciężka praca. Na domiar złego otrzymywaliśmy głodowe porcje wyżywienia – na tydzień 1,5 kilograma chleba, kilka deka masła lub margaryny, na obiad pół litra zupy, kartoflanki. Na śniadanie nieograniczoną ilość płynu w formie lurowatej kawy. Niemcy pogonili Sowietow w głąb ZSRR, a nas, przyuczonych robotników w dziedzinie budowy inwestycji lotniczych, zaczęli przygotowywać do pracy na wschodzie. Wciągnięto do przedsiębiorstwa Todtorganization, prawdopodobnie nazwa ta pochodziła od nazwiska szefa tej organizacji inżyniera

Todta. Ubrano nas w stare mundury niemieckie (oczywiście bez żadnych wojskowych

inicjałów). To trwało kilka dni, zanim wyjechaliśmy w głąb ZSRR. Traktowano nas dość swobodnie. Zakwaterowano nas w Lublinie w magazynach chmielu. Mieszkaliśmy na kilku piętrach, powały były jedynie z desek. Uciekłem do znajomych w Lublinie, a potem wróciłem do Tomaszowa Lubelskiego, gdzie z miejsca dostałem nową pracę w Hucie Różanieckiej u Niemca, barona Watmana. Wraz ze mną pracowali dwaj Żydzi,

Fred i Dawid Postowie, mieli małą siostrę Klarę. Przeważnie pracowaliśmy w firmie

wojskowej „Heeresbauamt” do czasu, gdy gestapo rozpoczęło akcję likwidacji Żydów.

Oczywiście w pierwszej fazie zaczęło się ograniczanie swobód dla Żydów. Utworzyli

coś w rodzaju getta. Był to początek akcji dążącej do zlikwidowania Żydów. Wówczas

każdy już o tym wiedział i jak mógł, na swój sposób szukał ratunku i odpowiedniego ukrycia. Rodzina Klary, zwłaszcza matka, poprosiła mnie, ażeby Klarę gdzieś wywieźć, gdyż tu była wszystkim znana i nie miała szans na przeżycie. Wielka rozpacz i łzy matki sprawiły, że wywiozłem Klarę do Skarżyska-Kamiennej, do znajomej rodziny, podając ją za swoją siostrę. Gospodarz tego domu był wielkim antysemitą. Klara musiała pracować u Niemców, gdyż wiadomo było, że kto nie chciał tu pracować, to wywozili go na roboty do Niemiec. A Klara, rozpoczynając pracę w fabryce amunicji w Skarżysku-Kamiennej, rozpoczęła też pracę jako prawdziwa „bohaterka, patriotka”, członek organizacji podziemnej. Zaczęła wywozić amunicję z fabryki ukrytą w dętkach kół rowerowych. Tam szczęśliwie przeżyła prawie do czasu wyzwolenia przez Armię Czerwoną, aczkolwiek była zmuszona wraz z rodziną, u której przebywała, uciekać do Kraśnika. Tu dopiero nastąpiło ostateczne wyzwolenie przez Sowietów. Mam taką małą refleksję. Dziecko żydowskie pracujące w organizacji potajemnie, pragnienie matki, by to dziecko dożyło szczęśliwie do końca wojny, a to dziecko angażuje się na całego w partyzantkę, ryzykując drogocenne życie, o którego bezpieczeństwo troszczyli się i walczyli rodzina i nie tylko. Co byłoby, gdyby Klara wpadła w ręce gestapo? Prawdopodobnie już niewiele brakowało, tylko że uciekła do Kraśnika. Czy byłaby taka odporna na przesłuchaniu, żeby nie przyznać się,

skąd pochodzi, jakim sposobem znalazła się w Skarżysku-Kamiennej? Ten mój znajomy,

u którego umieściłem Klarę, na pewno by zeznał na gestapo, że ona jest siostrą Chmielewskiego, broniąc siebie i swoją rodzinę. Poza tym, jeśli by się dowiedział, że Klara jest Żydówką, tym bardziej mnie by obciążył odpowiedzialnością, że ich oszukałem i naraziłem całą jego rodzinę na śmierć. I miałby rację, bo przecież ja rzeczywiście narażałem tą rodzinę. Ale z drugiej strony, przecież nie mogłem powiedzieć, że przywiozłem Żydówkę. Ta sprawa do dzisiaj ciąży na moim sumieniu,

czy miałem prawo moralne narażać inną rodzinę? Stało się i zakończyło szczęśliwie.

Tłumaczę sobie i usprawiedliwiam się, że zawsze jest jakieś ryzyko. Ktoś kiedyś ze znajomych Żydów zapytał mnie, co by było, gdyby w razie wpadki gestapo dowiedziało się, kto im pomaga? Prawdę mówiąc, niejedną noc nie przespałem ze strachu. Ale wierzyłem, że wypełniam chrześcijański obowiązek nie tylko jako chrześcijanin, ale jako człowiek, istota rozumna i sprawiedliwa. [Człowiek] bez względu na wyznanie powinien udzielać pomocy bezbronnemu i krzywdzonemu człowiekowi wszelkimi dostępnymi środkami i metodami. Muszę tu nawiązać do okoliczności, jak matka Klary z oczami pełnymi łez zwróciła się do mnie, abym zaopiekował się jej najmłodszym dzieckiem. Czy w tej sytuacji oddać swoje najukochańsze dziecko w obce ręce młodego, 23-letniego mężczyzny, to nie było bezgraniczne zaufanie? Dlatego właśnie wyraziłem zgodę i umieściłem Klarę, jako moją siostrę – Jarosławę Chmielewską,

u znajomego, którego znałem jako wielkiego antysemitę. Za takiego uważali go

też jego sąsiedzi, przez co unikało się wszelkiego podejrzenia, że to może być Żydówka. Reasumując to wszystko, zachowanie się Klary i uwikłanie się w robotę partyzancką, jeślibym wiedział, do czego ona jest zdolna, to szczerze mówiąc, nie wiem, czy zgodziłbym się na udzielenie jej pomocy. Przecież ona swoją głupotą narażała siebie i innych, a całą winę ponosił za to jej gospodarz, [u którego] mieszkała. On ją wciągnął do tej organizacji. Później już po wyjeździe Klary

z Polski, Antoniak (ten, u którego mieszkała) sam zorientował się, że Klara jest Żydówką. Robiąc porządki domowe, znalazł starą walizkę Klary i dowód osobisty szwagra Klary Hermana Graffa. Oprócz Klary ratowałem jeszcze kilka osób. W czasie okupacji hitlerowskiej od 7 grudnia 1942 roku do 22 lipca 1944 roku, to znaczy

do wyzwolenia Rawy Ruskiej przez wojska radzieckie spod jarzma hitlerowskiego, pomagałem bezinteresownie rodzinom żydowskim w Rawie Ruskiej. Uratowałem:

– Graff Herman, zamieszkały obecnie w Izraelu

– Graff Regina, żona Hermana

– Graff Rachela, siostra Hermana

– Post Fromm zamieszkały w USA

– Post Dawid, zamieszkały obecnie w Legnicy

– Post Abish, zamieszkały obecnie w Kanadzie

– Klak Abraham, zamieszkały obecnie w Izraelu

– Diller Łazar, zamieszkały obecnie w USA

– Diller Saba, zamieszkały obecnie w USA

– Hoch Mendel, miejsce zamieszkania nieznane

– Lewinowa, żona Mojżesza Lewina, obecnie zamieszkała w USA.

W pierwszym okresie okupacji umożliwiałem

im swobodę poruszania się, gdyż posiadali ode mnie legitymacje robotników zatrudnionych w niemieckich koszarach wojskowych. Prowadziłem tam roboty budowlano zduńskie w firmie wojskowej „Heeresbaumt”. Kiedy Niemcy organizowali łapanki, ci Żydzi chowali się po strychach i innych zakamarkach

u Niemcow w koszarach. Czasem nawet sami Niemcy im pomagali, zwłaszcza

szef „Heeresbaumtu” w randze majora, który nienawidził gestapo. Będąc wówczas kawalerem i nie mając stałego miejsca zamieszkania, a widząc te męki, na jakie narażeni byli Żydzi ze strony hitlerowskich morderców, chciałem im w jakiś sposób pomoc. Kiedy nadszedł czas ostatecznej likwidacji Żydów przy końcu 1942 roku, znalazłem biedne małżeństwo z liczną rodziną, którzy zgodzili się przyjąć tych Żydów pod opiekę z wyżywieniem. Umieściłem tych ludzi u znajomego Ferdynanda Cz. w Rawie Ruskiej, za drobną opłatę, przez to sam miał zagwarantowane środki finansowe na utrzymanie swojej rodziny. Ja natomiast miałem stały kontakt z tymi ludźmi, miałem pieczę moralną i w każdej chwili, kiedy zaszła potrzeba, służyłem pomocą. To zaś wymagało wiele sprytu i stosowania olbrzymiej konspiracji przy kontakcie z nimi. Ulokowano tych ludzi w zimnej piwnicy pod podłogą w pokoju. Warunki były straszne, wręcz nieludzkie. Przeważnie kontaktowałem się z Frommem. Czasami, ale rzadko, z gospodarzem, który powiadamiał mnie o ich potrzebach. Odwiedzałem ich także bezpośrednio w piwnicy, w której byli ukryci. Poza tym utrzymywałem stały kontakt z Jakubem Seilerem, który przebywał w Warszawie, miał rodzinę w Potyliczu koło Rawy Ruskiej (Fabryka Kafli). Matematycznie było tam ponad 10 osób

do wykarmienia. Dlaczego Cz. skupuje tak wielką ilość towarów spożywczych? Wszyscy

sąsiedzi wkoło wiedzieli, że handluje towarami spożywczymi jak masło, sery, mąka,

kartofle i rożne kasze, jajka. Nawet Niemcy przychodzili po masło, jajka, sery. Wieśniacy chętnie dostarczali [mu] towary, gdyż tylko drogą polną można było tam dojechać, a więc bez żadnej kontroli drogowej. Dom ten stał na krańcu miasta, dlatego łatwo było dostarczać towary. Na kilkanaście dni przed

wejściem Armii Czerwonej o Rawy Ruskiej gospodarz domu, gdzie przebywali

ukrywający się Żydzi, Ferdynand Cz., uciekł z całą rodziną, pozostawiając

na pastwę losu tych wszystkich ludzi. Fakt pozostawienia tych bezbronnych ludzi

był dla nich zaskoczeniem. Na szczęście w porę znalazł mnie Froim. Tak się szczęśliwie złożyło, że byłem wówczas w Rawie Ruskiej (bardzo często wyjeżdżałem), dlatego z miejsca zająłem się zażegnaniem niebezpieczeństwa. Byłoby wielką tragedią, gdyby ci ludzie, którzy przeżyli w ukryciu te kilka lat w tak makabrycznych warunkach, mieli zginąć tragicznie na kilkanaście dni przed

wyzwoleniem. Dzięki Bogu i opatrzności, która czuwała nad nimi, wszystko skończyło

się dobrze. W związku z opuszczeniem domu przez byłego

gospodarza potrzeba było natychmiast znaleźć jakąś rodzinę, która zajęłaby się zagospodarowaniem tego domu i karmieniem tych ludzi [12 osób], zaopatrzeniem w żywność i tak dalej. Oczywiście, nie mogła to być pierwsza lepsza osoba, lecz ktoś dobrze znany. Na szczęście znalazła się i zgodziła się wprowadzić była pracownica rodziny Postów, Marynka Kogut. Miała męża Antoniego, który był lekko upośledzony psychicznie i wszyscy baliśmy się, żeby nikomu nie wygadał, że tu się ukrywają Żydzi. O zmianie lokatorów trzeba było natychmiast powiadomić władze, zameldować do

mieszkania nowych mieszkańców i wymeldować tych, którzy opuścili dom i uciekli. Wszystko to trzeba było załatwić w urzędzie ewidencyjnym, Treuhanverwaltung, co już

zwracało na ten dom niepotrzebną uwagę. Szefem urzędu był Ślązak, folksdojcz. Dobrze się jednak złożyło, że znałem go osobiście.

Na czele miejskiej hierarchii stał Stadtkommisar, któremu podlegało biuro

ewidencyjne i meldunkowe. W biurze tym pracowały znajome dziewczyny. Właśnie te

znajomości umożliwiły mi załatwić sprawy meldunkowe. Natomiast najniebezpieczniejsze

było to, że każdy przypadek podejrzanego wyjazdu czy przeprowadzki musiał być

obowiązkowo zgłaszany do gestapo, czego dzięki Bogu w tym przypadku nie zrobiono.

Zadbały o to moje znajome dziewczyny w biurze. Poza tym pozostawienie pustego domu stwarzało możliwość najścia rożnych osób, szabrowników i złodziei, którzy

rabowali co popadnie, a wtedy mogłoby nastąpić ujawnienie ukrywających się Żydów.

I to była największa obawa. Dlatego trzeba było natychmiast wprowadzić ludzi do tego domu, by cały czas było widoczne, iż dom jest stale zamieszkały. Zawsze ktoś musiał być w mieszkaniu. Dla ludzkich oczu dom musiał funkcjonować normalnie, tak

w dzień, jak i wieczorem. Ponieważ to nowe małżeństwo nie było tak zaradne, zmuszony byłem coraz częściej przyjeżdżać i pomagać im w zakupach, i podobnych

sprawach gospodarczych. Na krotko przed wyzwoleniem do tej grupy Żydów

doszła jeszcze jedna osoba, którą przyprowadziłem, pani Lewinowa. Bałem się, że ci Żydzi w końcu zostaną nakryci. Poza gromadami rożnej maści złoczyńców czy włóczęgów zawsze chodzili z psami gestapowcy i penetrowali puste domy, a to już było najgorsze, gdyż psy zawsze wyczuły człowieka, choćby najlepiej był ukryty. Wtedy gestapowcy celowo, dla zabawy podpalali takie domy, nie pozwalając nikomu się już z nich wydostać. Bywały organizowane specjalne akcje przez gestapo, gdzie palono całe kompleksy pustych, żydowskich domów, ponieważ były podejrzenia, że

tam ukrywają się Żydzi. I rzeczywiście, parokrotnie widziałem w czasie akcji pożarniczych, jak z płonącego domu uciekali Żydzi, do których oprawcy hitlerowscy strzelali jak do zajęcy. Nie mieli żadnych szans przeżycia. Ginęli natychmiast od kul lub ciężko ranni dogorywali w ogniu. Gestapo wiedziało, że w tych domach są Żydzi z powodu donoszenia „polskich sługusów”. Pamiętam też takie zdarzenie, jak hitlerowiec, członek gestapo, chyba z pochodzenia Ślązak, krzyczał do strażaka: „Uciekaj skur... bo Ci w dupę strzelę!”. Oczywiście na takie pogróżki strażacy pouciekali. Pamiętam też jedną historię związaną z panią Lewinową, żoną Mojżesza, której też pomagałem w najtrudniejszych chwilach. Nie znałem jej wcześniej. Pierwszy raz poznałem ją, kiedy w 1944 roku moja gospodyni

w Rawie Ruskiej, gdzie mieszkałem, pani Hryckowa, a sąsiadka Lewinowej, poprosiła

mnie, aby zaopiekować się Lewinową. Sylwetka pani Lewinowej była godna pożałowania,

był to przysłowiowy wygłodzony kościotrup obciągnięty ludzką skorą, przybraną ubiorem chłopki ze wsi, tak zwaną siermięgą. Jak twierdziła, przechowywała

się ostatnio w lasach, bo jakaś chłopska rodzina nie chciała jej dalej u siebie trzymać. Po jedno czy dwudniowym pobycie w moim pokoju i po poprzednim uzgodnieniu z rodziną Postow, zaprowadziłem Lewinową tam, gdzie ukrywali się pozostali. Była na

utrzymaniu Postow, aż do wyzwolenia przez wojska sowieckie. Po wyzwoleniu utrwalił mi się pewien szczególny gest Lewinowej [po tym], jak wyszliśmy do miasta w Rawie Ruskiej i spotkaliśmy grupę jeńców niemieckich pracujących u Sowietow. Ona poszła do sklepu, kupiła papierosy i rozdała je Niemcom, ubolewając

nad ich losem, że to są biedni ludzie, ofiary hitleryzmu. Zastanawiałem się, skąd u niej, wymęczonej wojną, taki odruch litości. Bardzo mi się to podobało. Po kilku dniach Lewinowa wyjechała i ślad po niej zaginął.

Minęło już ponad 50 lat od tego barbarzyństwa, tych koszmarnych lat. Jak to było

tragiczne, o tym mogą opowiedzieć bardziej szczegółowo i dokładnie bohaterowie tych

dziejów ludobójstwa, którym los pozwolił przeżyć.

[Bazyli Chmielewski otrzymał medal „Sprawiedliwy

wśród Narodów Świata” w 1995 roku.]

Historia zamieszczona w tece "Sprawiedliwi cześć 2 "

Bazyli Chmielewski i Franciszek Kiryluk.

bottom of page